W czasie okupacji oficjalna działalność harcerstwa na ziemiach słupeckich zamiera, ale wielu harcerzy słupeckich podczas kampanii wrześniowej i całej wojny swym życiem i krwią daje dowody patriotyzmu i przywiązania do ideałów harcerstwa.
W latach 1939-1945 Organizacja harcerzy opierała się na strukturze przedwojennego ZHP, posługiwano się kryptonimami:
-Główna Kwatera– pasieka, -chorągwie– ule, -hufce– roje, -drużyny– rodziny, -zastępy– pszczoły.
Na czele organizacji harcerzy stał Naczelnik z Głównią Kwaterą. Naczelnicy Szarych Szeregów: -Florian Marciniak(27 września 1939 – 6 maja 1943), -Stanisław Broniewski(12 maja 1943 – 3 października 1944), -Leon Marszałek(3 października 1944 – 18 stycznia 1945).
Nazwa „Szare Szeregi” została przyjęta w całym kraju dopiero w 1940. Początkowo kryptonim ten funkcjonował w Poznaniu. Geneza kryptonimu związana jest z przeprowadzoną przez poznańskich harcerzy akcją informacyjną, podczas której roznoszono w godzinach wieczornych i nocnych ulotki do skrzynek listowych mieszkań zasiedlonych przez rodziny niemieckie z Litwy, Łotwy, Estonii.
Szare Szeregi to kryptonim Związku Harcerstwa Polskiego działającego w konspiracji od 27 września 1939 r. Były one najliczniejszą młodzieżową organizacją konspiracyjną, która w połowie 1944 r. skupiała ponad 15 tys. członków, w tym ok. 7 tys. harcerek.
Organizacją kierowało Naczelnictwo, obowiązki przewodniczącego ZHP do sierpnia 1942 r. pełnił ks. hm. Jan Mauersberger, a po jego śmierci dr Tadeusz Kupczyński. W ramach konspiracyjnego harcerstwa samodzielnie funkcjonowała Organizacja Harcerzy i Szeregów na Polskę centralną (Generalne Gubernatorstwo), Polskę zachodnią (tereny wcielone do Rzeszy) i Polskę wschodnią (tereny wcielone do ZSRS).
Program organizacji został oparty na haśle „Dziś-Jutro-Pojutrze”. „Dziś” było tożsame z działalnością podziemną, „Jutro” oznaczało podjęcie zbrojnej walki, a „Pojutrze” działalność w niepodległej Polsce.
Początkowo do Szarych Szeregów przyjmowano tylko młodzież od 17 roku życia. Młodych ludzi zgłaszających się do organizacji dzielono na trzy grupy wiekowe. Najmłodsi, tzw. zawiszacy, chłopcy w wieku 12-14 lat, byli szkoleni w ratownictwie i łączności. Zespoły starszych chłopców, w wieku 15-17 lat, tworzyły Bojowe Szkoły (BS), w których prowadzono szkolenie wojskowe i przygotowywano do służby w oddziałach rozpoznawczych, zwiadowczych, łączności oraz pocztach dowódców różnych szczebli. Zespoły skupiające młodzież powyżej 18 lat tworzyły Grupy Szturmowe. Stały się oddziałami Kedywu.
Oddzielną organizację w Szarych Szeregach tworzyła Organizacja Harcerek (od 1940 r. pod nazwą Związek Koniczyn, od 1943 – Bądź Gotów).
Szare Szeregi były najliczniejszą konspiracyjną organizacją młodzieżową, w połowie 1944 r. skupiały ponad 15 tys. członków, w tym ok. 7 tys. harcerek.
Harcerskie wojenne biogramy harcerzy z ziemi Zagórowskiej, Poznańskiej, Gnieźnieńskiej.
Nurkowski Kazimierz „Mściwy”
Urodził się 1 stycznia 1920 r. w Zagórowie . W Warszawie 1939 r. rozpoczął służbę podziemną w „Szarych Szeregach” 1 sierpnia 1943 roku Kazimierz Nurkowski przeszedł z Szarych Szeregów „CR 200″ – „Ryś” do III plutonu zgrupowania „Parasol”- oddziału do zadań specjalnych Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK. Jego ostatnią, tragiczną akcją był udział w sierpniu 1943 roku w Specjalnej Operacji Bojowej – „Milkę”. SS-Rottenfuhrer Alfred Milkę był funkcjonariuszem sekcji Gestapo zajmującej się rozpracowywaniem konspiracyjnych organizacji wojskowych i innych nie rozpoznanych organizacji tajnych. Milkę urzędował w gmachu przy Alejach Szucha. Stworzył dość rozgałęzioną siatkę konfidentów Gestapo. Szczegóły akcji podane są w rozdziale 9 – Specjalna Operacja Bojowa – „Milkę” znajdującym się w książce Piotra Stachiewicza – „Parasol”. Tam też autor wiele miejsca poświęcił Kazimierzowi Nurkowskiemu, który był jednym z głównych wykonawców zamachu. Posiadał wtedy dwa pseudonimy konspiracyjne – „Mściwy” i „Zemsta”. Jego siostra Irena podaje, że ostatni raz wyszedł Kazik z domu na Krzywym Kole 22 sierpnia 1943 roku. Współtowarzyszem ostatnich chwil życia „Mściwego” był Henryk Nowak -,,Heniek”. Obaj zostali otoczeni 23 sierpnia 1943 roku przez kilku agentów Gestapo w ubraniach cywilnych w Alejach Szucha podczas rozpracowywania akcji „Milkę”. Natychmiast znaleźli się w więzieniu na Szucha, gdzie poddani zostali śledztwu. Po trzech dniach przewieziono ich na Pawiak, gdzie byli katowani. Nie wydali jednak nikogo, czego najlepszym dowodem jest fakt, iż pozostali uczestnicy akcji nie zostali wykryci przez Gestapo.
Kazimierz Nurkowski całkowicie zamilkł podczas śledztwa i został zakatowany na śmierć.
Potwierdzenie podejrzeń o jego zamordowaniu otrzymała rodzina 8 września 1943 roku.
Kazimierz Nurkowski – „Mściwy,, , „Zemsta” został za walkę z hitlerowskim okupantem 13 lutego 1990 roku pośmiertnie odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami. Na tablicy pamiątkowej w Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Warszawie jest wyryty napis: „KAZIMIERZ NURKOWSKI ps. MŚCIWY członek AK. Aresztowany 23 sierpnia 1943 przesłuchiwany około tygodnia, zmarł wskutek zadanych tortur.” Kazik pochodził z licznej rodziny, a z jego dziewięciorga rodzeństwa poza nim samym zginęło lub zostało zamordowanych w czasie wojny trzech braci i siostra. Kazimierz Nurkowski – swoje piękne, młode życie poświęcił Ojczyźnie.
(czytaj: Bogdan Grzonkowski; (czytaj więcej: https://www.hksslupca.pl/index.php/biogramy-harcerskie/99-n-biogramy).
Andrzejewski Ryszard harcerz orli – poznański harcerz, mieszkał przy ul. Przemysłowej 41.
Urodził się 13 listopada 1920 roku a został przez Niemców rozstrzelany w Strzałkowie 13 września 1939 roku. Pełnił funkcję przybocznego w 37 Drużynie im. Franciszka Wawrzyniaka mieszczącej się przy Gimnazjum Kupieckim w Poznaniu. (przechodził przez Strzałkowo i został zatrzymany przez Niemców. Miał na sobie pod płaszczem mundurek i nożyk harcerski. To dla oprawców hitlerowskich wystarczyło aby skazać Rysia na śmierć. Zginął 13.09.1939r. rozstrzelany za parkiem ewangelickiego cmentarza i tam został pochowany. 27.12.?r. nastąpiła ekshumacja jego zwłok i przewiezienie do Poznania na cmentarzu przy ul. Bluszczowej.
(czytaj więcej; https://www.hksslupca.pl/index.php/biogramy-harcerskie/86-a-biogramy).
Borys Adam, podpułkownik, harcerz 3. Gnieźnieńskiej Drużyny Harcerzy im. Hetmana Stanisława Żółkiewskiego
Urodził się 10 grudnia 1909r. na Ziemi Gnieźnieńskiej w Niechowie. Pierwszy dowódcy batalionu „Parasol”, cichociemny, pseudonim „Pług”. Skierowany przez Komendę Główną Armii Krajowej do szkolenia młodych żołnierzy wywodzących się z harcerstwa – grup szturmowych.„Szarych Szeregów”, odznaczony pośmiertnie przez Naczelnika ZHP 24.10.1989 R. L. 12/89 Krzyżem „Za Zasługi dla ZHP z roletą i mieczami”. Odznaczony Orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. /…/
…Zmarł 27 sierpnia 1986 roku w Witkowie pod Gnieznem i tu na cmentarzu parafialny został pochowany.
(czytaj więcej; https://www.hksslupca.pl/index.php/biogramy-harcerskie/87-b-biogramy).
Powstanie Warszawskie we wspomnieniach słupeckiego skauta Mariana Morawskiego i Aliny Morawskiej
(Udostępniła wspomnienia córka – Morawska-Nowak Barbara)
W miarę zbliżania się wybuchu Powstania – wzrastał coraz więcej niepokój i podniecenie wśród mieszkańców Warszawy. Wschodni front wojenny coraz szybszymi krokami zbliżał siej do stolicy, wzmogły się ruchy dywizji niemieckich, przerzucanych przez Wisłę.
W ostatnich tygodniach przed powstaniem zakłady opiekuńcze dla dzieci RGO przerzucono za Wisłę, a budynki zajęło lotnictwo niemieckie, Żona z dziećmi wróciła znów do Warszwy. Na trzy dni przed powstaniem front wschodni tak dalece zbliżył się do Warszawy, że słychać było bezustanną kanonadę artyleryjską. Dla wszystkich stawało się jasne, że nadchodzi chwila, w której nabrzmiałe uczucia buntu, żądza odwetu za ponure lata nieludzkiej krzywdy i nie dające się niczym poskromić i zdusić pragnienie wolności, musi wreszcie znaleźć swoje ujście i swoje zadośćuczynienie.
Ta trzydniowa kanonada za Wisłą była urzekającą uwerturą, za którą rozegrać się musiała tragiczna w swych skutkach, niesamowita symfonia krwi i pożogi, męczeństwa i śmierci.
W ostatnich dniach przed powstaniem w gabinecie lekarskim pracy było niewiele. Nie mieli ludzie czasu myśleć o sobie. Atmosfera była niesłychanie naelektryzowana i napięta. Dni były pogodne, słoneczne i piękne. Ruch uliczny nadzwyczajnie wzmożony. Podziemie czyniło ostatnie przygotowania i posunięcia, ze sztabów wydawano ostatnie hasła i rozkazy.
* * *
Nie sposób jest w formie pamiętnikarskiej opisać wszystkich przejawów życia ludzkiego w okresie Powstania Warszawskiego, kiedy dzień do dnia nigdy i nigdzie nie był podobny, a każda dzielnica, każda ulica, dom, podwórko – bodajże każdy kamień miał swoją historię. Na ten temat można by tworzyć odrębne studia strategiczno-wojskowe, historyczne, socjologiczne, psychologiczne.
Setki heroicznych epizodów powstańczych to przecież nieprzebrana skarbnica tworzywa literackiego na miarę eposu. W pamiętniku lekarskim będę usiłował operować jedynie szkicami związanymi z własnymi przeżyciami i zjawiskami zachodzącymi w bezpośrednim polu widzenia.
Chwila wybuchu powstania wobec napiętej atmosfery ostatnich dni lipca po prostu „wisiała w powietrzu”. Mimo to gwałtowna strzelanina, jaka zerwała się około godz. 17-stej na Powiślu, dla większości niewtajemniczonych była zaskoczeniem.
Siedziałem, jak zwykle o tej porze, w gabinecie lekarskim i ordynowałem mając w poczekalni zaledwie 2-3 pacjentów, kiedy nagle około piątej po południu na ulicy usłyszałem serię strzałów i w pewnym oddaleniu kilka silniejszych detonacji.
Podbiegam do okna i widzę pojedyncze sylwetki bądź grupki ludzi z krótką bronią lub granatem w ręku biegnących od strony Tamki w kierunku Ubezpieczalni Stołecznej.
Słychać zgiełk, pojedyncze okrzyki, krótkie rozkazy. Pacjenci niewiadomo kiedy ulotnili się z poczekalni. W domu jestem z dziećmi i wierną nianią Julcią, żona wyszła do miasta. Strzelanina narasta, na ulicy robi się popłoch. Ludzie jak w czasie nalotu lotniczego pędzą do schronu „Alfa-Laval”. W obawie przed pociskami zabieram dzieci i schodzimy również do schronu. Zastaję tam niesamowitą ciżbę – przeważają kobiety z dziećmi. Niektóre histeryzują, inne drżą jak listki osiki, Za chwilę wpada niczym „Jędruś leśny” rosły młodzieniec z kruczą, rozwichrzoną czupryną i naganem w ręku:
„W Warszawie powstanie!!! Panowie do barykad” – woła donośnym głosem i w jednej chwili w schronie zostają tylko kobiety i dzieci. Żegnam się ze swoimi i biegnę do Ubezpieczalni Społecznej. Ruch tam już wielki. W gmachu głównym centrali Ubezpieczalni leży już opatrzony pierwszy ciężko ranny. Drugiego wnoszą do gmachu Obwodu I (ul. Smulikowskiego 1) na II piętro do gabinetu okulistycznego. W tym gabinecie niedługo jednak będziemy opatrywać rannych. Pociski od strony ogródka jordanowskiego i z działa kolejowego od strony Wisły będą od tej chwili prażyć bezustannie do obu gmachów Ubezpieczalni. Kilka pokoi biurowych na parterze trzeba już następnego dnia przerabiać na prowizoryczną salkę operacyjno-opatrunkową i sale z łóżkami dla chorych. Ciężko rannych odnosi się przez ogrody do Szpitala Czerwonego Krzyża lub do Szpitala Chorób Dziecięcych przy ul. Kopernika.
Na obwodzie pierwszym zastaję kilka młodych koleżanek i kolegów; są tutaj kol. kol. Bronisława, Krystyna, Zbyszek, Maciek, Kaja, Skała; kierownikiem punktu opatrunkowego jest kol. Przemysław. Następnego dnia przychodzi do pomocy dzielny i pełen poświęcenia chirurg z ul. Dobrej, dr Kubiak. Pierwsi ranni są opatrzeni po królewsku, wkrótce jednak liczba rannych zaczyna szybko rosnąć i zaczyna brakować już miejsca.
Trzeba czym prędzej szykować drugi szpitalik. Organizuje go w obszernych piwnicach „Alfa-Laval” i prowadzi do końca dr Kubiak. Tutaj szóstego września po zajęciu Powiśla Niemcy urządzają krwawą masakrę, a kol. Borkowski ledwie uchodzi z życiem.
Zaraz pierwszego wieczoru, podpalony od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego płonie jak pochodnia czteropiętrowy budynek przy ul. Czerwonego Krzyża 25 (vis á vis Ateneum). Chwyta mnie na ulicy znajomy pacjent z tego domu i błaga, aby choć część swego dobytku mógł wynieść z pożaru do mego mieszkania. Nocą zaglądam do mieszkania i zastaję cały przedpokój zawalony betami, a małżonkowie wśród nich najspokojniej sobie chrapią.
Nad ranem szczęśliwie wraca żona z miasta. Powstanie zaskoczyło ją na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Skręciła w Złotą, ale dalej ani kroku. Wszystkich przechodniów spychają powstańcy na noc do kina. Dopiero nad ranem udało się żonie wydostać i dotrzeć do domu. Od razu przyłączyła się do opatrywania rannych na obwodzie I, a nadto zorganizowała pomoc we własnym gabinecie.
Entuzjazm walki od pierwszej chwili był olbrzymi, udział ludności spontaniczny. Każdy w miarę swych sił, zdolności i umiejętności pragnie ułatwić zadania walczącym. Ulica Smulikowskiego ze wszystkich stron osłonięta zabudowaniami zamienia się w warownię i jakąś małą rzeczpospolitą. Już stoją gotowe barykady u wylotów ulicy: przy Tamce, przy Dobrej, Czerwonego Krzyża i Solcu. W oknach wykwitły sztandary i inne emblematy narodowe. Na ulicy po prostu roi się, sprzyja temu piękna słoneczna pogoda.
Po domach pracują sztaby wojskowe, komitety służby cywilnej, prasa i propaganda. Tu i ówdzie rozbrzmiewają dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. W zaciszach i zakamarkach domowych niewiasty preparują butelki z benzyną, inne znów łatwopalny materiał do granatów ręcznych, powstają pracownie rusznikarskie. Inżynieria przeprowadza przy wylocie Dobrej podkop na drugą stronę ulicy Czerwonego Krzyża. Kobiety organizują przy Obwodzie I stołówkę i wyżywienia dla kilkuset ludzi z garnizonu powstańczego. Nastrój pogody ducha z odzyskanej z dnia na dzień wolności jest wszechobecny i powszechny. Byle w tej nierównej walce wytrwać, byle zwyciężyć – za wszelką cenę, dość już tej poniewierki, dość upadlania człowieka, dość nieludzkiego tępienia narodu… dość!!! dość!!!
Od pierwszej chwili tempo walki jest szybkie, twarde, nieustępliwe. Idą wypady, idzie natarcie za natarciem w różnych kierunkach. W wypalonym domu przy Czerwonego Krzyża 25 dzień i noc stoi czujka. Ateneum przechodzi z rąk do rąk, aż do zniszczenia go przez Niemców pożarem. Na moście kolejowym na Solcu stoi wyborowy strzelec niemiecki i zbiera haracz krwi wśród ludności cywilnej, niebacznie przebiegającej przez Dobrą lub Solec. O szpital na Solcu toczą się zacięte walki ze zmiennym szczęściem. Wiele ofiar kosztuje seria wypadów i nocnych uderzeń na Uniwersytet od strony Powiśla. Załamują się one niestety o kolosalną przewagę ognia, o bunkry betonowe, o lepszą strategicznie pozycję, doskonalszą technikę, oślepiające reflektory i tyle innych jeszcze atutów sztuki wojennej. Brawura i nieustraszona odwaga niewielkiego oddziału „Rafałków” nie wystarczyła – wykrwawiły się zbyt szybko i kosztownie ich szeregi. Padła już wówczas Wola. Było to zakończone bestialską masakrą ludności cywilnej. Cały ciężar niemieckich dywizji wszystkich rodzajów broni, obecnie miażdży bezustannie bohaterskich obrońców Starówki. Od strony mostu Kierbedzia powstańcy Powiśla skutecznie odpierają natarcie niemieckie. Gazownia i Elektrownia do końca sierpnia trzymają się dzielnie.
Pierwsza połowa sierpnia na Powiślu jest jeszcze względnie spokojna. Toczy się walka na pozycjach, w wypadach i natarciach. Nękający jest tylko ogień działa kolejowego z mostu na Wiśle oraz broni pokładowej i bomb kruszących lotnictwa, od których wali się sąsiedni dom przy ul. Smulikowskiego 11 i kilka innych na Tamce i Dobrej. Przybywa rannych i zabitych wśród ludności cywilnej. Sąsiadka z naszego domu zbiegając do piwnicy z czasie nalotu pada w klatce schodowej trafiona w jamę brzuszną kulą z broni pokładowej. W sekundę przed nią biegła nasza służąca z synkiem na rękach, wyszli cało. Sąsiadka przyniesiona na punkt opatrunkowy wykrwawia się do jamy brzusznej na naszych oczach w piętnaście minut. Chirurg już nic tu nie ma do zrobienia.
Pod koniec pierwszego tygodnia żona nawiązuje kontakty z władzami Szarych Szeregów w Prudentialu na placu Napoleona. Odtąd codziennie wychodzi z patrolami Społecznej Służby Harcerek. W pasach przyfrontowych niesie pomoc ludności cywilnej ewakuującej się na coraz bardziej kurczący się teren w polskich rękach. Następnie harcerki organizują na ul. Zgoda 15 przychodnię dla dzieci. Matki nie mają pokarmu, niemowlęta nie mają co jeść. Żona dociera do Kliniki Chorób Dziecięcych przy ul. Śliskiej, do prof. Rajmunda Barańskiego. W klinice działa jeszcze kuchnia mleczna, ale brakuje proszku mlecznego. Nocami przenoszą go harcerze i harcerki przez al. Jerozolimskie z „Agrilu” i dostarczają na Śliską. Gotowe już mieszanki mleczne przynoszą do punktu przy ul. Zgody 15 i wydają je matkom. 3 września płonie od bomby zapalającej budynek przy ul. Zgoda 15. Tego dnia żona wracając do domu na Powiśle zastaje rozdarte do ziemi i płonące domy na rogu Dobrej i Tamki. Ciężkie naloty bombowe zatrzymują żonę przy własnych dzieciach.
Od kol. Przemysława otrzymuję polecenie dotarcia do szpitala w gmachu PKO przy ul. Jasnej, gdzie była potrzeba lekarzy. Zgłosiłem się do komendanta dr Justyny, ale okazało się że jest duże zapotrzebowanie tylko na chirurgów. Wyprawę te miałem o tyle urozmaiconą, że w drodze powrotnej przy ul. Górskiego przypadkowo spotkałem wujostwo Daneckich. Musieli się ewakuować z ul. Brackiej i prowadzili tutaj, na „obcych śmiechach” godny pożałowania, nędzny, koczowniczy żywot.
Na naszym „spokojnym” Powiślu pod koniec drugiego tygodnia powstania zaczyna się odczuwać pewne znużenie. Kurczą się nieubłaganie zapasy żywności. Wśród ludności cywilnej i w garnizonie pojawiają się liczne przypadki biegunki. W domu przy ul. Czerwonego Krzyża 23 jest nawet mała epidemia krwawej biegunki. Przy pomocy pań z komitetu domowego organizuję kuchnię dietetyczną, a chorych zaopatruję w odpowiednie leki uzyskane z obwodu Ubezpieczalni Społecznej. Jedna 70 letnia kobieta zmarła, reszta chorych wyszła szczęśliwie.
Z młodziutkim, pełnym zapału i wiary w zwycięstwo porucznikiem Włodawą (ps.) Kwiatkowskim docieram codziennie na Czerwonego Krzyża, do mojej dawnej pacjentki, a jego – okazuje się – narzeczonej, chorej na gruźlicę, aby udzielić jej pomocy i podtrzymać na duchu. Tyle „Włodawa” nazabiegał się o jej zdrowie, a na kilka dni przed powstaniem ściągnął ją z sanatorium w Otwocku. Teraz tak zdecydowanie i stale zapewnia: – Nie martwcie się, póki ja żyję, nikomu tu włos z głowy nie spadnie…”
A jednak… przeżyła go ukochana! 17 sierpnia por. Włodawa Kwiatkowski podjął zadanie zlikwidowania gniazda karabinów maszynowych w ogródku jordanowskim. Aby ten cel osiągnąć, trzeba było ułożyć dokładny plan działania. Potrzebny był również szkic sytuacyjny nieprzyjaciela. Wybiera się zatem por. Włodawa na punkt obserwacyjny do wypalonego domu przy Czerwonego Krzyża 25, skąd rozpościera się piękny widok na Wisłę i Wybrzeże Kościuszkowskie. Zamieniliśmy jeszcze kilka ostatnich zdań; taki był rześki, młodzieńczy… I jakże pewny zwycięstwa…
– Bosko się czuję dzisiaj po tej wczorajszej u Doktora kąpieli… – powiedział na pożegnanie i poszedł. Na przełaj, na skróty, na wprost – do wypalonego domu. Przez wypalone podwórze, na ruiny okna. Oknem widzi gniazda niemieckie jak na dłoni. Obmyśla uderzenie, szkicuje… i wraca szybko przez wypaloną sień…
Nagle seria kul puszczona z Ateneum przez wyborowego strzelca przerywa 24-letnie życie Włodawy. Nie upłynęło 15 minut od naszego rozstania i już go dźwigają na noszach. Kredowo blady, bez tętna, skrwawiony, w agonii. Kula ugodziła w tętnicę podobojczykową lewą i przebiła narządy klatki piersiowej. Dałem mu jeszcze adrenalinę do serce – niestety, już nie żył…
Następnego dnia o zmierzchu ruszył kondukt pogrzebowy. Prowadzi go ksiądz – paulin, kapelan III zgrupowania. Trumnę niosą towarzysze broni. Za nimi jak cień posuwa się wzdłuż ul. Smulikowskiego zastygła w żałobie fala mieszkańców Powiśla. Grobową ciszę przerywają płynące z balkonów pienia i wstrząsające akordy nieśmiertelnego marsza Szopena. Na powstańczym cmentarzyku obok kościoła na Tamce przygarnęła do siebie Włodawę dobra matka-ziemia…
W drugiej połowie sierpnia położenie mieszkańców Powiśla z każdym dniem staje się coraz cięższe. Niemcy wprowadzają do akcji coraz więcej lotnictwa i artylerii. Z tarasu budynku Ubezpieczalni – zza kominów – doskonale można obserwować miażdżące naloty na Starówkę, widać już liczne pożary, zwłaszcza wstrząsający obraz pożaru kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. A kiedy wreszcie – po heroicznej obronie – pada umęczona i skrwawiona Starówka i ciężar walki zaczyna przesuwać się na Powiśle, zaczynają się tutaj coraz cięższe naloty, pociągające za sobą ruiny i zgliszcza.
W tydzień po Włodawie ginie tragicznie druga bohaterska postać obrońców Powiśla – „Rafał” Potulicki, wódz sławnych „Rafałków”. Wyszedł na wysuniętą, eksponowaną placówkę do gmachu Centrali Ubezpieczalni, aby ze swego ulubionego „piata” nękać gniazda nieprzyjacielskie w ogródku Jordana. Jak podają świadkowie, zginął od rykoszetu własnego pocisku. I on, podobnie jak Włodawa, wykrwawił się wskutek przerwania odłamkiem tętnicy podobojczykowej. Z największym bólem „Rafałków” i współczuciem tłumu Powiśla pochowany został w powstańczej mogile przy ul. Smulikowskiego, obok sztabu Zgrupowania „Powiśle”, gdzie jeszcze wczoraj cieszył się życiem, tężyzną ducha i polotem myśli…
Po miesiącu beznadziejnej walki zaczyna się wyczerpywać psychiczna odporność ludności. Z lękiem, każdego wieczoru, oczekuję powrotu żony ze Śródmieścia. Niemcy od strony mostu Kierbedzia zaczynają coraz silniej naciskać. Pozycje przy Karowej trzymają się jeszcze, ale każdej chwili mogą się załamać. Wśród miażdżących nalotów załamuje się psychicznie dzielna załoga Elektrowni. Ranni oszołomieni i ogłuszeni w popłochu opuszczają jej teren. Przybiegają na punkt opatrunkowy w stanie zupełnej depresji. Nie są już zdolni do żadnej walki. Ten nastrój zaczyna udzielać się innym i nie ma go czym podtrzymywać. Wyczerpują się zapasy żywności, amunicji, leków i środków opatrunkowych. Kurczą się szeregi obrońców: cmentarzyk już zapełniony, wyrastają mogiły na ulicach i podwórkach. Życie przeniosło się już dawno do podziemia: piwnicami, jak tętnicami, krąży dziś zresztą życie całej Warszawy.
Tutaj nie potrzebuję się też maskować – w białym płaszczu lekarskim paraduję od rana do wieczora. Ta nieochronna barwa ułatwia orientację chorym. Zatrzymują się w drodze, ile razy zachodzi potrzeba udzielenia im pomocy lekarskiej. Bez tych bodźców psychicznych zbyt koszmarne byłyby przeżycia w Powstaniu.
Najgorsze dla człowieka jest uczucie bezsiły i bezbronności. Po wrześniu 1939 roku po raz drugi doznaję tego tragicznego uczucia. Wyczuwam zresztą nastrój depresji dookoła. Maluje się na twarzach zgaszonych, apatycznych, bezmyślnych. Zauważa się go w bezradnych ruchach rąk, w bezładnej – bezcelowej jakby – krzątaninie, w zamykaniu się w sobie, w obawie, aby nie usłyszeć jakiegoś strasznego słowa. Przypomina to człowieka, cierpiącego na nieuleczalną chorobę, który podświadomie zdaje sobie sprawę z sytuacji, ale do świadomości nie dopuszcza właściwego jej określenia. Targany wewnętrzną walką piątego września zapytałem wreszcie kol. Przemysława, jak w rzeczywistości przedstawia się sprawa obrony Powiśla.
– „Bardzo źle…” – odpowiedział i jednocześnie zalecił mi, abym pomyślał o zabezpieczeniu rodziny.
– „To w takim razie proszę mnie zwolnić z obowiązków lekarskich, jutro chciałbym ewakuować rodzinę do Śródmieścia”.
– „Mogę tylko po koleżeńsku wam poradzić, abyście zrobili to jeszcze dzisiaj” – zakończył naszą krótką, ale jakże znamienną rozmowę. Uścisnęliśmy dłonie i rozstaliśmy się.
Była godzina ósma wieczorem. W dwie godziny później rozstaliśmy się z domem, Powiślem, świeżymi mogiłami i grozą ostatnich dni. Objuczeni w niezbędne rzeczy i skąpe zapasy żywności, długim wężem, przy blasku pożarów, powolnym i czujnym krokiem posuwaliśmy się po gruzach Tamką, ku górze, skrętem w lewo ku ul. Pierackiego, dalej przez Nowy Świat ku Brackiej. Szło nas razem 10 osób, wśród nich młode małżeństwo, które z jakimś głębokim zaufaniem i przekonaniem do mojej żony pociągnęło za nami. I nie zawiodło ich przeczucie. Pod koniec września bowiem, już na Wilczej, młoda małżonka urodziła dziecko, a potem cało i szczęśliwie z moją rodziną drugiego października opuściła stolicę.
W nocy z piątego na szóstego września przejścia przez Bracką nie było; uniemożliwił je silny obstrzał z gmachu BGK. Trzeba było z tłumem uchodzących z Powiśla zatrzymać się na Pierackiego 17 i przeżyć koszmarną noc i falę nalotów następnego dnia. Dopiero w „przerwie obiadowej” udało się przeskoczyć pod niską barykadą ostrzeliwany Nowy Świat (trzyletniego, chorego synka jak kangur brałem wówczas pod siebie). Trzeba było jeszcze przez al. Jerozolimskie niebezpiecznie przekradać się , aby wreszcie znaleźć się na Kruczej 24, pozornie spokojnej jeszcze przystani.
Odetchnęliśmy nieco, ochłonęliśmy z ostatnich wrażeń i zabraliśmy się do dalszej pracy. Żona nawiązała kontakty z dowództwem Szarych Szeregów przy ul. Skorupki i dalej brała udział w służbie harcerskiej, ja zaś znalazłem pracę w szpitalu powstańczym PCK przy ul. Wspólnej.
Zdemolowany już był pociskami i „krowami” frontowy budynek, sala operacyjna na pierwszym piętrze nie nadawała się zupełnie do pracy. Na parterze, w oficynie, w jakimś chyba garażu leżało kilkudziesięciu chorych, trzy razy tyle w podziemiu oficyny – długiej i ciemnej piwnicy; mała sąsiadująca izba służyła jako sala opatrunkowo-zabiegowa. Zastaję tutaj około 10 lekarzy z chirurgiem płk. dr Bentkowskim na czele. Zaczynam znowu pracę szpitalną, mniej chirurgiczno-opatrunkową, więcej zaś internistyczną. Drogę od szpitala na Kruczą 24 odbywam rano i wieczorem idąc ulicami, bądź częściej piwnicami, gdzie spotykam znajomych lub chorych, którym służę poradą lekarską. Nie ma w pobliżu ani linii frontu ani walki bezpośredniej.
Po upadku Powiśla Niemcy nacierają z kolei na Czerniaków i Mokotów. Niemniej trwa tutaj dzień za dniem nękający ogień artyleryjski. Na roku Kruczej i Wspólnej stoi nawet tablica ostrzegawcza – nie ma bowiem dnia, aby o pewnej godzinie porannej nie wypalił granatnik kładąc trupem bądź raniąc ciężko kilka do kilkunastu osób.
Nie ma systematycznego bombardowania Śródmieścia, ale nigdy też nie wiadomo, kiedy i gdzie uderzy „krowa” lub „szafa”. „Krowa” swoimi diabelskimi podmuchami potrafi dom oskalpować z dachu, powyrywać drzwi i okna, pogruchotać mu tak mury, że wygląda jak po ciężkim trzęsieniu ziemi. To drugie „bydlę” – wielkie i ciężkie, widoczne w czasie lotu, potrafi pięciopiętrowy dom przebić aż do piwnic, grzebiąc dziesiątki osób.
Ósmego września najspokojniej w świecie przyjmuję z rana od dzieci życzenia imieninowe, aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba, pada w pobliżu taka tonowa „kobyła”. Dom się zakołysał, czarna chmura przesłoniła niebo, a całe towarzystwo w jednej chwili znalazło się w piwnicy.
Niekiedy na niebie witamy i miłych gości. Wieczorem zazwyczaj monotonnie nad głową terkocze rosyjski „kukurużnik” zrzucając dla obrońców żywność i broń ręczną. W połowie września cała Warszawa przeżywała szaloną emocję: w tym oto dniu bezchmurnym i słonecznym, wysoko na niebie ukazały się setki samolotów alianckich, aby na różnokolorowych spadochronach zrzucić setki paczek żywności, leków i broni. Niestety, wiele z tych darów dostało się w ręce niemieckie.
Około 20 września trafia w dom przy Kruczej 24 bomba zapalająca i płonie oficyna. Wpada z tą wiadomością do szpitala młoda harcerka „Tylka”. Z kolegą Zbyszkiem bierzemy nosze i co sił pędzimy na ul. Kruczą 24. Z piwnicy wynosimy Wandę Malinowską (sparaliżowaną siostrę żony), zabieramy trochę dobytku i przeprowadzamy się do znajomych na Wilczą 16 .
Dom tutaj solidny, wysoki – inne sąsiednie również nie zniszczone. W tej ostatniej przystani wytrwamy już do końca powstania. Ludność cywilna wszędzie przeważnie koczuje w piwnicach. Nocą mężczyźni pełnią kolejno dyżury, inni stają godzinami w kolejce po wodę. Nasze dzieci sypiają w piwnicy. Znosi się dla nich, jak ptakom do gniazdka, ze szpitala lub od zamożniejszych pacjentów odrobiny chleba, sucharów, cukru, kaszy, mąki – to wszystko jednak kalorycznie nie pokrywa zapotrzebowania organizmu. Konia, psa, kota już dawno nie widać na mieście, z ptactwa jedynie kanarki błądzą po ruinach, wypuszczone na wolność przed ewakuacją Warszawy.
Pod koniec września pada Mokotów, ciężkie czarne chmury coraz szersze zataczają kręgi nad pozostałą częścią Śródmieścia. Coraz częściej padają bomby, „grube berty”, „krowy” i granatniki. Zbliża się nieuchronnie koniec powstania. Pada jedno, drugie wezwanie do ludności cywilnej stolicy, aby opuszczała miasto. Słychać o pertraktacjach przedstawicieli PCK, RGO i AK z władzami niemieckimi. Ukazał się wreszcie apel delegata miasta Warszawy do ludności cywilnej w sprawie podporządkowania się wezwaniom władz niemieckich.
Ostatecznie następuje historyczny akt podpisania kapitulacji miasta Warszawy i dnia drugiego października ludność, kierując się na Pruszków, zaczyna tłumnie opuszczać miasto.
Koszmarny to był widok – niepowtarzalny chyba w historii narodu – exodus miliona żywych istot, zrośniętych jeszcze niedawno ze stolicą na śmierć i życie. Teraz trzeba zostawić ukochane miasto na pastwę losu. Szpitale przygotowywano do ewakuacji. Żona z dziećmi i najbliższym otoczeniem podzieliła los mieszkańców Warszawy. Wśród tłumów umęczonych, wyczerpanych i wygłodniałych ludzi, poprzez góry rumowisk, poprzez barykady, ulicą Marszałkowską, a potem Śniadeckich odprowadziłem ich do Politechniki, do ostatniej linii frontu. Tutaj, po głębokim namyśle i niezwykle bolesnej decyzji, pożegnałem się przy kapliczce z żoną, dziećmi, przyjaciółmi, aby się rozstać z nimi na długie, niepewne i bolesne miesiące. Żona z otoczeniem po kilkudniowym postoju w Pruszkowie wywieziona została do Starachowic, skąd wolna dotarła do Krakowa. Dzięki niezwykle serdecznej pomocy doktorostwa Kusiaków, pani Wandy Biernackiej (wdowie do lekarzu Henryku), dr Janinie Kuligowej i innych życzliwych ludzi, znalazła dach nad głową i warunki dalszej egzystencji.
Ja zaś podzieliłem los szpitala przy ul. Wspólnej 27 i z nim 11 października zostałem wywieziony do obozu – szpitala jeńców – w Zeithein nad Elbą (Saksonia).
Niesamowity był widok wyludnionej Warszawy. Po nieustannych detonacjach bomb i pocisków, po zgiełku roju ludzkiego, naraz z dnia na dzień ruiny miasta zaległa głucha, grobowa cisza. Tylko olbrzymie pożary, groźne kłębowiska ognia i chmury dymu coraz wszechstronniej rozlewały się nad miastem i coraz bardziej zbliżały się do murów naszego szpitala. W ostatnich dniach naszego pobytu w Warszawie grupy Niemców z kilofami zachodziły do wyludnionych domów przy Kruczej i Wspólnej, a następnie po krótkiej penetracji podpalały je.
W ostatnim dniu zdarzyły się jeszcze dwa nagłe i niespodziewane epizody: jeden miał miejsce w narożnym domu przy ul. Marszałkowskiej i Wspólnej. Grupa Niemców przeszukiwała tam mieszkanie na parterze. Naraz dał się słyszeć potężny huk i cała seria eksplozji i detonacji. Mieściła się tam zapewne składnica broni powstańców. Rezultatem tego było kilku zabitych i rannych Niemców.
Drugi epizod był dla nas przykry. Oto kolega „Wacek” otrzymał polecenie udania się na róg Marszałkowskiej i al. Sikorskiego , aby pilnować porządku ewakuującego się szpitala. Nagle, kilka metrów obok, pada pocisk, a odłamki ranią kolegę dość ciężko w okolicę pod-oczodołową. Po założeniu opatrunku ranny wyruszył z pierwszym transportem do Niemiec.
Ewakuacja szpitala ze śródmieścia odbyła się w trzech transportach. Kierunku nam nie podawano. Krążyły tylko rozmaite pogłoski mówiące o Częstochowie, Zakopanem, Krakowie, Łodzi. Ostatecznie pierwszy transport po kilkudniowym postoju w Łodzi i manifestacjach ze strony ludności polskiej, wylądować miał podobno w okolicy Berlina. Drugi i trzeci transport dotarł 13 października do obozu – szpitala jeńców w Zeithein.
Ruszyliśmy pociągiem towarowym 11 października na noc. Kiedy o świcie mijaliśmy Ostrów Wlkp., a następnie Wrocław i Głogów – los nasz był przesądzony.
Marian Morawski
Posłowie
Wspomnienia mego ojca, dr med. Mariana Morawskiego są fragmentem „Pamiętnika lekarza” napisanego w roku 1959 na konkurs ogłoszony przez Główną Bibliotekę Lekarską. Niestety, nie został opublikowany
Dr Marian Morawski urodził się 4 września 1899 roku w Słupcy, obecnie mieście powiatowym w Wielkopolsce, leżącym na trasie Poznań – Warszawa. Był pierworodnym synem Antoniego Morawskiego, urzędnika – dzisiaj powiedzielibyśmy – samorządowego i Marii z domu Herman, zarazem najstarszym wnukiem swych dziadków Hermanów.
Ukończył gimnazjum im Adama Asnyka w Kaliszu, a następnie medycynę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu w latach 1921-1928, będąc pierwszym rocznikiem absolwentów tego Uniwersytetu. W latach 1928-1934 pracował w szpitalach w Łodzi. Po zawarciu małżeństwa z Aliną Malinowską, która wówczas studiowała medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim przeniósł się do Krakowa, gdzie został starszym asystentem na Oddziale Chorób Wewnętrznych nowo otwartego Szpitala im. Gabriela Narutowicza.
W marcu 1938 roku rodzice moi przeprowadzili się do Warszawy, gdzie zastała ich wojna. Tam przeżył okupację pracując jako lekarz domowy Ubezpieczalni Społecznej. Po powstaniu został wywieziony ze szpitalem powstańczym do obozu w Zeithein nad Elbą.
Po wojnie rodzice postanowili zostać w Krakowie, gdzie ojciec był nadal lekarzem domowym, potem pracował w przychodni, aby w 1952 roku wrócić na swój przedwojenny Oddział Chorób Wewnętrznych w Szpitalu Narutowicza, jako zastępca ordynatora. Pracował tam aż do przejścia na emeryturę w 1964 roku. Zmarł 28 listopada 1973 roku
Alina Morawska
Powstanie Warszawskie – wspomnienia
W lipcu 1944 roku napięcie w Warszawie było bardzo duże. Przez most Poniatowskiego ciągnęły oddziały niemieckie i jakieś tabory, wózki i niemiecka ludność cywilna w autach i z rzeczami, najprawdopodobniej zrabowanymi, na ciężarówkach. Wszystko na zachód. Przeciwnie niż to miało miejsce na początku wojny. Coraz goręcej, czujemy jakby falę napierającą ze wschodu. Tak od dawna wyczekiwaną. Skupujemy i my żywność, ziemniaki rosną na działce. Idzie z ust, do ust: „Powstanie, powstanie, przecież wojska sowieckie już blisko, przecież to teraz sprzymierzeńcy !?”…
1 sierpnia – kulminacyjne napięcie – ale nic się nie dzieje ani wcześnie rano ani w południe. Ruszyła się tłumnie ludność jeszcze do Śródmieścia, jeszcze na daleką Pragę czy Mokotów, coś załatwić, z kimś się spotkać.
Ja też zostawiłam dzieci pod opieką Julci. W domu była też jeszcze stara szwaczka do naprawy rzeczy i uszycia jakichś drobiazgów. Poszłam do mojej Wandy zobaczyć jak się ma i czy jest zadowolona z obecnej opiekunki, pani Zosi. Miałam jeszcze o 1700 zjawić się na Marszałkowskiej, róg Świętokrzyskiej, na jakąś zakonspirowaną odprawę. U Wandy było wszystko w porządku. Od Wandy wyszłam nieco po 1600 i ulicą Hożą doszłam do Marszałkowskiej, dalej ulica była zamknięta. Cofnęłam się, przeszłam aleje Jerozolimskie i zdążałam znów ku Marszałkowskiej ulicą Chmielną. Duży ruch na ulicach. Przez Marszałkowską nie puszcza, ale nasza już, straż obywatelska. Cofam się i zmierzam znów ku Marszałkowskiej ulicą Złotą. Widzę już chłopców z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Odsuwają ludzi zmierzających ku Marszałkowskiej. Jednemu z nich tłumaczę, że muszę iść na Świętokrzyską, róg Marszałkowskiej, bo mam rozkaz tam się stawić. Nie pomaga. Wreszcie zagarniają nas wszystkich, w tym dużo kobiet i każą nam zejść do bardzo dużych składów mebli pod kinem Palladium na ul. Złotej. Ustawiają straż w bramie i nikomu nie pozwalają wyjść. Zrezygnowana siadam na jakimś krześle. W tym niby schronie głośno. Jakaś kobieta płacze, bo zostawiła dwoje dzieci w mieszkaniu aż na Kole, druga ma na Woli dzieci na ulicy, a dom zamknięty. Co jakiś czas podchodzę do bramy, straż stoi. Zdrzemnęłam się. Wreszcie świta, robi się szaro. Ludzie śpią. Idę na palcach. W bramie nikt nie stoi. Teraz zdążam już prosto do domu pełna niepokoju; co z domem, dziećmi, mężem. Nikt mnie nie zatrzymuje. Dopiero na Tamce nasz dwuosobowy patrol woła „Stój!” Wypytują. Tłumaczę, że wybuch powstania zatrzymał mnie w śródmieściu i wracam do domu. Przepuścili. Wchodzę do mieszkania. Cały przedpokój zawalony dywanami, jakieś rzeczy, pościel, obcy ludzie. Okazało się, że to pacjenci męża z ul. Czerwonego Krzyża 25. W ich dom trafiła bomba zapalająca. Dom stanął w płomieniach. Wynieśli, co się dało. Mąż mój był w punkcie opatrunkowym w gmachu Ubezpieczalni Społecznej. Za jego wiedzą i zgodą zwlekli swoje rzeczy do naszego mieszkania. Natomiast Julcia z dziećmi i krawcową ukryły się w schronie, w domu Alfa Laval, na rogu Smulikowskiego i Tamki. Idę tam i zastaję wszystkich w porządku.
Następnego dnia pacjenci zabrali rzeczy. Mąż jest prawie stale na służbie, a reszta domowników wróciła do mieszkania. Spokojnie, słychać detonacje, a przede wszystkim zza Wisły nieustanne odgłosy działań. Zdaje się nam, że to po prostu walki wojsk sowieckich z Niemcami. Po kilku dniach odgłosy te ustały. Bardzo nas to zaniepokoiło. Czyżby ustała walka? Tymczasem ludzie chodzą swobodnie po ulicach, wywieszono wiele biało-czerwonych flag, w oknach głośniki radiowe grają pieśni żołnierskie, patriotyczne. Polska, przynajmniej tu na Powiślu jest kawałek wolnej Polski!
W pierwszą niedzielę sierpnia na Powiślu odprawiono uroczystą mszę święta. Ołtarz polowy zrobiono w szerokim wejściu do Ubezpieczalni Społecznej. Tłumy ludzi zalegały przyległe ulice. Ksiądz odprawiający mszę udzielił ogólnego rozgrzeszenia „In periculo mortus”. Tłumy biły się w piersi i tłumy przystępowały do Komunii świętej. Również my wszyscy wraz z Basią, która po raz drugi w życiu przyjmowała Eucharystię.
Obstrzał z Pragi nastawiony był na daleki dystans i dlatego na Powiślu było tak względnie spokojnie. Wobec tego, według otrzymanego uprzednio zlecenia, w kilka dni po wybuchu powstania zgłosiłam się do powstańczej siedziby władz ZHP w gmachu Prudential, na placu Napoleona. Przydziałem moim były „harcerskie patrole służby społecznej”. Celem pracy było niesienie pomocy ludności cywilnej na odcinkach przyfrontowych. Ludność ta w znacznej mierze opuściła już swoje domostwa, najbardziej ulegała panice i znajdowała się w najgorszych warunkach życiowych. Przydzielono mi kilka harcerek i w pierwszym dniu skierowano nas na ulicę Kredytową do przenoszenia materacy potrzebnych do urządzenia punktów szpitalnych. Wkrótce jednak z moimi harcerkami przerzuciłam się do pracy związanej z moim zawodem lekarza pediatry. Zaopatrzone w torby sanitarne wypełnione materiałami opatrunkowymi, niezbędnymi lekarstwami, termometrami itp. przedostałyśmy się na plac Kazimierza, w pobliże ulicy Towarowej, gdzie życie ludności cywilnej stłoczone było głównie w piwnicach. Przetrząsając dom za domem, korzystając z pomocy komendanta bloków, szybko znalazłyśmy się w środowisku różnych chorób, nawet zakaźnych – anginy, grypy, płonicy, biegunek, zatruć pokarmowych. W ciągu kilku dni wytężonej pracy doszłyśmy do wniosku, że więcej będziemy mogły zdziałać organizując zaimprowizowaną przychodnię lekarską. Młodzi harcerze i harcerki sztafetą poinformowali okoliczne bloki o adresie i zadaniach naszej przychodni przy ul. Zgody 15. Najliczniej zgłaszały się do nas matki z niemowlętami. Niedożywione matki traciły pokarm, niemowlętom groził głód. Tu nie wystarczyło już badanie lekarskie, rozdawnictwo leków czy pouczenia dietetyczne. Jak głodującym maleństwom zapewnić minimum mleka? W tej sytuacji wybrałam się do Kliniki Dziecięcej przy ul. Śliskiej, do doc. dr Rajmunda Barańskiego. Klinika nie poniosła jeszcze większych szkód, kuchnia mleczna działała. Nie miała już jednak zapasów mleka w proszku, nawet na mieszanki dla swoich małych pacjentów. Trzeba więc było za wszelką cenę zdobyć mleko w proszku. Na SOS skierowane do władz ZHP w Prudentialu działająca bez zarzutu służba łączności i informacji prawie natychmiast poinformowała nas, że w „Agrilu” na Mokotowie są jeszcze zapasy proszku mlecznego. Ruszyli z pomocą najmłodsi harcerze i harcerki. Oni to z narażeniem życia przechodzili przez aleje Jerozolimskie niegłębokim podkopem, stale chronionym i naprawianym przez powstańców, ale również stale ostrzeliwanych przez Niemców z gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, zanosili ten życiodajny proszek do kliniki i stamtąd dostarczali mieszanki do naszej przychodni. Niewielkie to były ilości, ale przez szereg dni te mieszanki ratowały najbardziej zagrożone niemowlęta od śmierci głodowej. Zdarzało się też, że z matką z niemowlęciem na ręku szłam do kliniki, do doc. Barańskiego na konsultacje, bo miałam trudności w prowadzeniu chorego. Kiedyś w drodze złapało nas bombardowanie. Stałyśmy pod ścianą wypalonego domu i tylko krótkimi wezwaniami modliłam się o zachowanie moich własnych dzieci, które zostawiłam w domu dla ratowania dzieci innych. Dzień mojej ówczesnej pracy zaczynał się wczesnym rankiem, a wracałam o zmroku.
Padło Stare Miasto okrutnie ostrzeliwane, zamienione wprost w ruinę. Obstrzał artyleryjski i powietrzny skierowano wówczas na Powiśle. 5 września, w niedzielę, bomba zapalająca trafiła w dom przy ul. Zgody 15 i dom stanął w płomieniach. Spłonęła nasza przychodnia. Z ciężkim sercem schodziłam wieczorem Tamką na Powiśle, Kilka czteropiętrowych domów przy ul. Dobrej było rozciętych bombami aż do piwnic. Były leje od bomb w jezdni. Szłam dalej. Jaki stan zastanę na następnej przecznicy, na ulicy Smulikowskiego? Dom nr 11 był zbombardowany, a przed naszym nr 9 był lej na jezdni i oderwane schody do kamienicy. Zastałam w domu wszystkich całych i zdrowych.
Spodziewaliśmy się, że kolejny skoncentrowany obstrzał Powiśla spowoduje wkrótce zajęcie dzielnicy przez Niemców. Ludność wbrew wszystkiemu czekała na wyzwolenie i nie chciała się dostać w ręce Niemców. My również. Trzeba było uciekać. Postanowiliśmy wyjść nocą z domu (było to z 5 na 6 września) i skierować się na Kruczą do Wandy. Uprzednio byłam u niej raz przechodząc przejściem przez aleje Jerozolimskie koło BGK oraz posyłałam jej listy harcerską pocztą powstańczą. Zorganizowała się cała grupa współlokatorów, wśród nich zapamiętałam młode małżeństwo, ona w zaawansowanej ciąży, ze starą ciotką. Zabraliśmy tylko niezbędne rzeczy w plecakach i w walizce. Mąż niósł trzyletniego Władka na barana, z przodu miał uwiązaną walizkę. W razie jakiegoś zagrożenia walizka wędrowała na plecy, a Władka niósł przed sobą ochraniając go w ten sposób. Basia oprócz małego plecaczka niosła nocniczek, bo Władek miał krwotoczny nieżyt jelit. Trzeba go było tak wysadzać aby nie zakażać otoczenia. Szło się wzdłuż Tamki w górę przechodząc z piwnicy do piwnicy poprzebijanymi otworami w murach. Ciemna noc była rozjaśniona łunami pożarów. Wrażenia niezapomniane. Doszliśmy do długiej kolejki ustawionej do przejścia przez Aleje Jerozolimskie. Nie było nadziei na przejście jeszcze tej nocy. Jedna z naszych współtowarzyszek znała kogoś na Foksal. Z wielkim oporem wpuszczono nas do przeładowanej piwnicy. Można było tam przysiąść z dziećmi na rękach. Rano mogliśmy jednak wejść do mieszkania na II piętrze, trochę umyć dzieci i dać im nieco gorącego płynu z jakimś jedzeniem. Za drugim podejściem udało się około 14-stej przejść Aleje Jerozolimskie. Przebiegaliśmy wykopem osłoniętym barykadą do bramy nr 37 i znaleźliśmy się w południowej części śródmieścia. Wandę zastaliśmy względnie w porządku, tylko pani Zosia włączyła się do powstania i zostawiła przy niej swoją ciotkę, panią Kalinowską.
Mąż zaraz zgłosił się do pracy w zaimprowizowanym szpitalu powstańczym w piwnicach przy ul. Wspólnej. Ja straciłam kontakt ze swymi harcerkami i chodziłam jedynie do chorych dzieci otrzymując adresy od męża, bo ludność zgłaszała się po pomoc do szpitala. Miałam jeszcze luźny kontakt z punktem opieki nad dziećmi zagubionymi w czasie powstania przy ul ks. Skorupki, prowadzonym przez harcerki.
Zrazu zdawało się, że tu jest bardzo spokojnie, nie było obstrzału. Jednak po tygodniu tak się zmieniło, że większość ludzi siedziała w piwnicach. Wanda nie mogła siedzieć godzinami na krześle potrącana przez wchodzących i wychodzących. W naszej piwnicy usunęliśmy nieco na bok węgiel i wstawiliśmy jej łóżko, żeby mogła leżeć i być należycie obsługiwaną. Było to wygodne, bo i dzieci nie były cały czas w przejściu.
Bardzo przykre były tak zwane „krowy” albo „przesuwane szafy”. Zasięg ich był szeroki, choć niezbyt głęboki, ale robiły dużo hałasu. Trzyletni Władek bardzo bał się tego huku, tulił się do Wandy, do mnie lub do Jultany, wsuwał swoją główkę pod pachę i wołał „trzymaj mnie za głowę”.
Na podwórkach, prawie w każdym domu, robiono kapliczki, przy których zbierano się i modlono. Tam gdzie nie było betonu, grzebano zmarłych. Pamiętam rozpaczliwy krzyk małej dziewczynki, gdy kładziono jej matkę do prowizorycznego grobu. Ludzie wędrowali już prawie wyłącznie przebitymi piwnicami, na ścianach których znaczono przejścia na odpowiednie ulice, Ponieważ wszyscy już głównie siedzieli po piwnicach, modły i śpiewy tam się przeniosły. Często nasza Basia intonowała. Było koło niej tłoczno, bo zwłaszcza starym kobietom wydawało się, że w pobliżu tego dziecka nic im nie zagraża.
Często śpiewano:
Pójdź do Jezusa, do niebios bram
Tam tylko szukać pociechy nam.
On Cię napoi krwią swoich ran,
On lekarz, Ojciec, Pan.
Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud.
Słuchaj, słuchaj uczyń z nami cud,
Przemień o Jezu smutny ten czas
O Jezu pociesz nas!
Do dziś dnia, gdy słyszę tę pieśń mam w oczach powstańczą rzeczywistość.
W dwupiętrowy dom przy Kruczej 24, o słabej konstrukcji, trafiła krowa. Znów nie było dachu nad głową, a sufit zwisał nad pokojem. Z czasem nie mogłyśmy już strawy przygotowywać paląc pod kuchnią. Na podworcu zrobiłyśmy z cegieł kuchnię polową z paleniskiem na jeden garnczek Gotowałyśmy mączną zupę z ziarna przynoszonego z browarów Haberbusza przy ul. Towarowej. Każdy mógł tam iść po to ziarno. Oddawał 5 kg jednostkom powstańczym, a reszta którą uniósł należała do niego. Z punktu opieki dla dzieci dostałam bardzo twardy groch, gotowany godzinami na podwórzu; dostałam też trochę masła i cukru. Mimo tych trudności dwa razy dziennie jedliśmy gotowaną strawę, trochę okraszoną lub osłodzoną, sporządzaną naturalnie dla całej towarzyszącej nam gromadki. Mąż nieraz wracając wieczorem ze szpitala załatwiał jeszcze obłożnie chorych po piwnicach. Zdarzało się, że przynosił kawałek podpłomyka lub czegoś podobnego. Trzymał to w kieszeni i zwracał się do dzieci: „Zgadnijcie, co Wam Tatuś przyniósł”. Zgadywanka i wielka radość. Kiedyś od kierowniczki punktu opieki dostałam garść suszonej marchwi. Ugotowałam ją dla dzieci Bardzo im smakowała i Basia powiedziała: „Mamusiu, idź do tej pani specjalnie i podziękuj jej, to takie było dobre”. Kiedyś znowu zdarzyło się, że wskutek wstrząsów gruz posypał się do garnka z grochówką, ale i tak ją zjedliśmy.
Mąż niepokoił się, że bytujemy jeszcze w tym tak bardzo nadwątlonym domu na Kruczej. Na szczęście spotkał na ul. Kruczej swego kuzyna Stacha Lipińskiego, który też mieszkał na Powiślu, ale powstanie zastało ich w mieście i schronili się w mieszkaniu stryjenki przy ul. Wilczej 27, na I piętrze, w oficynie. Była to typowa warszawska kamienica, wielopiętrowa, z zamkniętym, ciasnym ponurym podwórkiem. Przenieśliśmy się tam zostawiając wszystko poza koniecznymi rzeczami. Jedynie obrazy zdjęliśmy ze ścian i umieściliśmy je za szafą. W ten sposób mieliśmy nowy punkt oparcia dla nas. Wandę ulokowaliśmy w małym, ciemnym pokoiku, wygodnie na łóżku. Dzieci z Julcią najczęściej przebywały w piwnicy. Ja zaś starałam się być z Wandą. Przy każdym nalocie wyganiała mnie: „Zejdź do piwnicy”. Tłumaczyła: „Przecież to jest w moim interesie, bo jakby bomba trafiła, to nikomu na myśl nie przyjdzie, że jest tam ktoś zagrzebany, a Ty będziesz mnie ratować.” Taka była Wanda.
Nadmienić muszę, że ciężarna ze Smulikowskiego, pod koniec działań, na ul. Mokotowskiej, gdzie w piwnicy była izba porodowa, szczęśliwie urodziła córeczkę. Jadzia Lipińska, która była w ciąży, już po wyjściu z Warszawy powiła w VII miesiącu bliźniaki, które zmarły. Okazało się, że ja również byłam w początkach ciąży, potwierdziły to badania lekarskie.
Wreszcie kapitulacja, tak tragicznie przyjmowana. Prowadzono dłuższe pertraktacje, żeby uzyskać dla poddających się powstańców status jeńców wojennych zgodnie z konwencją genewską. Podawano też przekonującą wiadomość, że szpitale będą wywiezione na teren Generalnej Guberni, a obłożnie chorych należy na noszach wynieść na ulicę 6 sierpnia pod szpital Marszałka Piłsudskiego, gdzie znajdą opiekę i transport .
Posłowie
Dr med. Alina Morawska z domu Malinowska (25.04.1911-8.04.1996). Córka inż. Aleksandra Malinowskiego, działacza niepodległościowego i Stefanii z domu Dehnel, urodzona we Lwowie. Od 1917 roku zamieszkała w Krakowie, gdzie ukończyła w 1929 roku Państwowe Gimnazjum Żeńskie, a następnie w 1935 roku medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1933 roku wyszła za mąż za dr med. Mariana Morawskiego. W 1938 roku przenieśli się do Warszawy. Po powstaniu warszawskim wróciła do Krakowa. Pediatra, neonatolog, prowadziła oddziały noworodków i wcześniaków w Szpitalu im. Stefana Żeromskiego w Nowej Hucie i w klinikach ginekologiczno-położniczych Akademii Medycznej w Krakowie. Harcmistrzyni, od 1926 roku należała do harcerstwa, po 1956 roku należała i następnie prowadziła drużynę przedwojennych instruktorek harcerskich „Kuźnia”.
Wspomnienia z powstania są fragmentem całości opowieści o jej życiu spisanych w czasie pobytu u córki (mojej młodszej siostry) w Kanadzie kilka lat przed śmiercią.
Wspomnienia udostępniła – córka – Barbara Morawska-Nowak: taterniczka od 1946, z wykształcenia biolog, z zawodu bibliotekarka i dokumentalistka.
Taternictwo uprawiała w 1955-63. Wspinała się też w Kaukazie (1958) i Alpach Julijskich (1960). Od 1955 członek Klubu Wysokogórskiego, w 1958-62 sekretarka jego Koła Krakowskiego, od 1987 współorganizatorka Koła Taterników Seniorów Klubu Wys. w Krakowie. Przyjaciel Harcerskiego Kręgu Seniorów ZHP w Słupcy
Od 1981 aktywna w staraniach o zorganizowanie nowego Pol. Tow. Tatrzańskiego, od 1989 sekr. jego zarządu głównego, współredaktor biuletynu PTT „Wołanie”, od 1990 red. drugiego biuletynu PTT „Co słychać?”, od 1992 współredaktor „Pamiętnika Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego”.
– dziękuję hm. Władysław Szymański
1 Pamiętam osobiście, że była barykada przez al. Jerozolimskie, pod osłoną której przepuszczano ruch na drugą stronę, na wysokości kamienicy al. Jerozolimskie 37. Trzeba było szybko przebiec.
2 Nie jestem pewna numeru domu na Wilczej, matka podaje inny
3 Nie mam pojęcia jaką ulicę (aleję) miał na myśli ojciec. Takiej ulicy nie mogło tam być w 1944 roku, a obecnie też jej nie 3 ma w takiej lokalizacji. Zagadka dla historyka.
4 2 października matka, ze mną, bratem i nianią opuściła Warszawę przez Pruszków, gdzie jeszcze szereg lat po wojnie czytałam napis na murze: „Tędy przeszła Warszawa”. Po selekcji w tym przejściowym obozie załadowano nas do odkrytych wagonów towarowych, którymi jechaliśmy długo, aż rozpuszczono na wolność w Starachowicach.